„Firefly Lane” i kilka słów o twórczości Kristin Hannah
Kilka lat temu wylewałam łzy przy lekturze „Słowika”, potem dobre wrażenie zrobiła na mnie „Wielka samotność”. Później był męczący „Zimowy ogród” i „Nocna droga”, której czytanie było dla mnie jednym wielkim zdziwieniem, że i tak kiepska książka wyszła spod pióra Kristin Hannah. Wtedy obiecałam sobie, że nie będę już sięgać po powieści autorki.
A jednak zachęcona pozytywnymi recenzjami w styczniu tego roku przeczytałam „Zdarzyło się nad jeziorem Mystic”, a kilka dni temu skończyłam „Firefly Lane”. Dziś napiszę Wam kilka słów o ostatnim tytule i podzielę się przemyśleniami dotyczącymi twórczości Hannah.
„Firefly Lane” przedstawia historię dwóch przyjaciółek. Kate pochodzi z dobrego domu, z katolickiej rodziny, gdzie określone są jasne zasady, jest miłość i szczęście. Tully to jej całkowite przeciwieństwo. Porzucona przez matkę wychowuje się u dziadków, samotność i opuszczenie nadrabia pewnością siebie i eksponowaniem nieprzeciętnej urody. Tully na krótki czas wprowadza się do domu naprzeciw Kate, dzieje się to w czasie, gdy jej matka przypomina sobie o córce i postanawia „zająć się” dziewczynką. Zbieg okoliczności i właściwie jedno spotkanie sprawiają, że drogi kilkuletnich dziewcząt schodzą się na długie lata.
Tully i Kate stają się nierozłączne, choć to Tully nadaje tempo i kierunek ich relacji. Tully marzy o byciu sławną dziennikarką, więc ciągnie za sobą Kate. Szybko też zyskuje sympatię i miłość jej rodziny, dla Kate jest jak siostra, dla jej rodziców jak druga córka. Dziewczyny idą razem na studia, podejmują pracę w tym samym miejscu, nawet ich miłosne perypetie w pewnym momencie są tożsame. Ale im są starsze, tym bardziej się od siebie różnią, trudno im zrozumieć decyzje i wybory tej drugiej, często się ranią i oddalają od siebie. I zawsze wracają.
„Firefly Lane” wyciska czytelnikom łzy z oczu i po przeczytaniu całej książki absolutnie rozumiem, dlaczego tak jest. Kristin Hannah pisze tak, by poruszać, jej historie dostarczają mnóstwo emocji. Dla mnie jednak dobra końcówka, w tym wypadku ¼ powieści, to trochę za mało. Nie umiałam się w tę powieść wciągnąć, od początku irytowały mnie obie bohaterki, a im dalej w fabułę, tym mniej zrozumienia i sympatii miałam dla Tully. Jasne, dziewczyna została okrutnie potraktowana i skrzywdzona przez matkę, ale dawno nie spotkałam się z bohaterką, która nie umiała wyciągać wniosków i uczyć się na własnych błędach, a często w ogóle nie liczyła się ze zdaniem innych osób. Jej zawodowe zagrywki były ciosami wymierzonymi poniżej pasa, często w najbliższe jej osoby. W książce działo się tyle dziwnych rzeczy i w relacji Kate i Tully było tyle przykrych i raniących działań, że naprawdę trudno mi uwierzyć, by taka przyjaźń przetrwała kilkanaście lat.
Nie żałuję, że przeczytałam tę powieść, ale nie uważam też, że koniecznie trzeba po nią sięgnąć. Jeśli lubicie rozbudowane historie obyczajowe i chcecie się trochę wzruszyć – śmiało! Doceniam tematykę, jaką autorka poruszyła w końcowej części i z pewnością „Firefly Lane” ma też wartość edukacyjną. Nie mogę Wam jednak powiedzieć więcej, bo zdradziłabym zbyt wiele.
A na koniec kilka słów o twórczości Kristin Hannah na podstawie tych kilku książek, jakie mam za sobą. Hannah potrafi pięknie pisać, kreować bohaterów i tworzyć historie, które zapadają w pamięć i serce. Nie można odmówić jej talentu, a lektura jej powieści może być prawdziwą przyjemnością. To, co mi przeszkadza, to nierówny styl – pierwsza połowa „Firefly Lane” jest napisana znacznie słabiej niż druga część książki. Autorka próbuje połączyć piękny, literacki język z takim, jakiego używamy na co dzień i to jej, moim zdaniem, kiepsko wychodzi. Z tym wiąże się również fakt, że Hannah nie potrafi budować postaci nastolatków i wyrażenia, jakie wkłada w ich usta, brzmią infantylnie i śmiesznie (nastoletnia Kate w reakcji na słowa matki wzywa świętego Judę i zarzeka się, że puści pawia). Czasem autorka sili się na górnolotne porównania i odniesienia do codzienności, a to, według mnie, jest zupełnie niepotrzebne.
Nie zarzekam się, że już nie będę sięgać po powieści autorki, bo, jak widać, coś mnie do nich ciągnie i kiedy potrzebuję czegoś, co nie będzie wymagało dużego skupienia przy czytaniu, a jest niezłą powieścią, czytam Hannah. Na pewno jednak zrobię sobie dłuższą przerwę, bo ostatnia lektura trochę mnie zmęczyła. Sprawdzę natomiast, jak wypadł serial poświęcony przyjaciółkom. Mam nadzieję, że będę się bawić nieco lepiej niż przy czytaniu.