PODSUMOWANIE: PAŹDZIERNIK 2018
Albo książka w dwa dni, albo czytanie wlecze się przez 2-3 tygodnie. Właśnie tak ostatnio czytam. Zaskakuje mnie to, że chociaż czekałam na nadejście chłodniejszych, jesiennych dni, to jednak w domu wcale nie czytam dużo – znacznie częściej po książkę sięgam w tramwaju lub pociągu, a podczas dłuższych wyjazdów wręcz nie mogę się oderwać od lektury.
Październik spędziłam w towarzystwie bardzo ciekawych bohaterów i dość różnorodnych książek, podsumowanie miesiąca wygląda tak:
„Zostawiłeś mi tylko przeszłość” – Griffin przeżywa żałobę po śmierci Theo, jego ulubionego człowieka, przyjaciela, chłopaka i pierwszej wielkiej miłości. Jego opowieść, której adresatem jest Theo, toczy się dwutorowo: w teraźniejszości, w której zmaga się ze stratą oraz w przeszłości, gdzie wspomina swój związek z Theo. To opowieść dość skomplikowana, wielowymiarowa, tak jak relacja bohaterów. Ci są bardzo ciekawi, ale sama historia trochę męcząca i mało wiarygodna, o wiele bardziej podobało mi się „More happy than not” tego samego autora. Tutaj trochę przekombinował.
„Love&Luck” – po tym jak przez przypadek sięgnęłam po „Love&Gelato”, postanowiłam zajrzeć i tutaj. Okazało się, że to nie tyle druga część poprzedniej historii, ale występują tutaj bohaterowie, o których co nieco dowiedziałam się z tamtej powieści. Addie wraz ze swoją szaloną rodziną (jej bracia bardzo przypominali mi Weasley’ów) przebywa w Irlandii, gdzie wybiera się w podróż z bratem, który ma jej za złe związek z jedną ze szkolnych gwiazd, oraz jego dziwnym, nowo poznanym kumplem. W trasie Addie czyta nietypowy przewodnik po Wyspie, a w nim znajduje wskazówki dotyczące uleczenia złamanego serca. Ale to nie tylko opowieść o miłosnym rozczarowaniu, bardziej o przyjaźni, odwadze w mówieniu prawdy i otwierania się na to, co przynosi życie. „Love&Gelato” podobało mi się nieco bardziej, ale tutaj również ujął mnie język, krajobrazy i lekkość powieści.
„Uczciwa oszustka” – z twórczością Tove Jansson mam pewien problem. Kiedy czytam jej książki, nie jestem przekonana, czy to coś dla mnie, nie potrafię stwierdzić, czy mi się podobają. A potem, kiedy się kończą, z przyjemnością sięgam po kolejne, bo jest w nich coś niezwykłego, charakterystycznego tylko dla niej. Taka też jest tytułowa „uczciwa oszustka”, bohaterka, którą trudno polubić, ale do której nie da się nie poczuć choćby odrobiny sympatii. Jest jednocześnie uczciwa i szczera oraz podstępna i raczej trudna w nawiązywaniu relacji. Na pewno zapamiętam ją na długo. Do tego powieść osadzona jest w śnieżnym klimacie, trochę mroźna, idealna na ten jesienny czas.
„Profesor Stoner” – coś absolutnie cudownego i wyjątkowego. Opowieść o Williamie Stonerze, wiejskim chłopaku, który robi karierę na Uniwersytecie. Z cichego dziwaka przeobraża się w pewnego siebie mężczyznę, wiernego swoim ideałom, nie dającego wpisać się w żadne ramy, trochę niepasującego do akademickiego świata. Jednocześnie śledzimy jego trudną sytuację rodzinną i małżeńską i inne perypetie, jakich nie brakuje mu w życiu. To wciągająca, świetnie napisana książka, którą będę polecać i do której na pewno będę wracać. Czytajcie!!! ?
„I cóż, że o Szwecji” – w październiku zajrzałam do Szwecji, o której wiem niewiele, ale do której zawsze mnie ciągnęło (w ogóle na dźwięk słów „Skandynawia” i „Północ” przyspiesza mi serce), po powrocie wpadłam do empiku w poszukiwaniu lektury do pociągu i znalazłam „I cóż, że o Szwecji”. Słyszałam o tej książce już w tamtym roku, ale nie byłam przekonana, czy warto wydać na nią pieniądze. I może dobrze, że przeczytałam ją dopiero teraz, kiedy doświadczyłam milimetrów Szwecji na własnej skórze? Świetnie się przy niej bawiłam, sporo dowiedziałam i, co najważniejsze, książka rozbudziła we mnie ciekawość i ochotę na więcej Szwecji.
„Dzieci z Bullerbyn” – w ubiegłym roku poprosiłam św. Mikołaja o piękne wydanie tej książki, postawiłam je na półce i wreszcie znalazłam czas, by po nie sięgnąć. Czułam się, jakbym czytała tę książkę pierwszy raz, bo poza imieniem Lisa nie pamiętałam prawie nic. Był to więc bardzo przyjemny powrót do czasów dzieciństwa, lektura dostarczyła mi dużo uśmiechu i nie mogłam przestać zachwycać się ilustracjami!
„Olive Kitteridge” – Elisabeth Strout nie porwała mnie powieścią „Mam na imię Lucy”, ale o „Olive Kitteridge” słyszałam same dobre słowa, postanowiłam więc sprawdzić, co w niej takiego urzekającego. Najpierw się zdziwiłam, że książka nie jest jedną opowieścią, ale składa się z kilkunastu historii, w których w różnym stopniu pojawia się wątek Olive. Książka jest rewelacyjnie napisana, a sama Olive – nie do podrobienia. Z jednej strony szorstka, zachowawcza, raczej nie wzbudza sympatii, z drugiej ciepła, pod maską chłodu skrywająca dobre serce, wcale nie taka harda. Im więcej czasu upływa od lektury tej książki, tym bardziej mi się podoba i trafia na listę moich ulubionych.
„Rdza” – długo zbierałam się do tej powieści, m. in. dlatego że wiele osób mówi o Jakubie Małeckim jako jednym ze swoich ulubionych pisarzy i zachwyca się jego prozą. W ubiegłym roku czytałam jego „Ślady”, które wywarły na mnie spore wrażenie, dlatego kiedy w końcu sięgnęłam po „Rdzę” wiedziałam, że się nie rozczaruję. Powieść opowiada historię Szymka, który po tragicznej śmierci rodziców zamieszkuje z babcią. Poznajemy losy jego rodziny, sięgając dzieciństwa babci, związanych z nim doświadczeń i traum. Jest tu sporo melancholii, nostalgii, śmierci i smutku, książka przygniata w najmniej oczekiwanym momencie. Gdzieś w tle pojawia się nadzieja, że może wszystko się ułoży, że w końcu będzie dobrze, ale u Małeckiego nic nie jest czarno-białe. Piękna historia, która będzie we mnie dojrzewać.
Strasznie się rozpisałam, ale wszystkie książki, jakie przeczytałam w październiku, były co najmniej dobre i trudno napisać o nich w trzech zdaniach. Kilku z nich poświęcę osobne wpisy, ale mam nadzieję, że te krótkie opowiastki do którejś z lektur Was przekonały ?