„Matki” – powieść, która porusza smutkiem
„Czasem się zastanawiam… Gdyby moja mama się mnie pozbyła, to czy teraz by żyła? Może byłaby szczęśliwsza?”.
To pytanie rezonuje w nastoletnim sercu Nadii Turner, której matka niedawno strzeliła sobie w głowę. Dlaczego? Co doprowadziło ją do tego stanu, w którym śmierć zdawałaby się być lepsza od życia? O jednoznaczną odpowiedź trudno, a Nadia jakoś musi iść do przodu. Swoją stratę, żałobę i smutek ładuje więc w romans z Lukiem, synem miejscowego pastora. Może nawet go kocha, on ją może też, ale nieplanowana ciąża Nadii wszystko komplikuje…
Nadię wychowuje ojciec, dla którego sensem życia jest angażowanie sie w pomoc w Wieczerniku – miejscowym Kościele, tam radzi sobie zdecydowanie lepiej niż z byciem z córką. Oboje są bardzo samotni i nie potrafią się w tym opuszczeniu ze sobą spotkać.
Iskierką nadziei i normalności dla Nadii jest poznana w Wieczerniku Aubrey, choć początkowo nic nie wskazywało na to, że między nimi może nawiązać się nić przyjaźni. Dziewczyny spędzają ze sobą coraz więcej czasu, sporo rozmawiają i zwierzają się sobie, ale każda ma postawioną granicę, której nie przekracza, jest więc w ich relacji trochę tajemnic, które prędzej czy później muszą wyjść na jaw i namieszać im w życiu.
A nad tym wszystkim czuwają wieczernikowe matki, wszechwiedzące, wszechobecne, przed wzrokiem których nic nie da się ukryć. Skomentują wszystko i teoretycznie zachowają to dla siebie. Jak jest w praktyce, wiadomo. Matki wspominają swoją młodość, błędy, które popełniły, radości i tęsknoty, jakie były ich udziałem. Matki mają tu sporo do powiedzenia.
„Matki” Brit Bennett czytałam dwukrotnie, wróciłam do tej powieści po roku i jestem przekonana, że to nie był ostatni raz. Co mnie tak poruszyło? Właśnie dlatego, że nie wiedziałam tego po pierwszym spotkaniu z książką, musiałam do niej wrócić. W „Matkach” porusza mnie smutek bohaterów, to że ich historia może przydarzyć się każdemu i pewnie to się dzieje. To przede wszystkim opowieść o matkach i ich dzieciach. Matkach, które nie są gotowe na macierzyńtwo, które nie chcą dzieci, które chcą mieć dziecko, ale nie mogą. O dzieciach, które się nie narodziły i które narodziły się, chociaż nie wiedzą, czy powinny, które nie zwiększają miłości, ale przynoszą strach.
Najbardziej bolało mnie to, co przeżywała Nadia, która musiała radzić sobie sama, której nikt nie pomógł, z którą nikt nie rozmawiał, która nie potrafiła budować zdrowych relacji i ich utrzymywać. Która przeżyła śmierć matki, zastanawiając się, czy nie była jej przyczyną.
– Chłopcy mogą przez całe życie zachowywać się niedopowiedzialnie, ale ty masz tylko jeden wybór: pilnować się teraz albo później zmagać się z gorszymi troskami. Czekają cię w życiu wielkie rzeczy. Nie zrezygnuj dla nich dla byle kogo.
– Ale to był tylko pocałunek – broniła się Nadia.
– I na tym poprzestań. Nie zrób takiego głupstwa jak ja. To jedyna rzecz, jaka złamałby twemu ojcu serce.
Jej tata był marine, stoickim i silnym, z piersią tak twardą i mocną, że aż bolało, kiedy ją przytulał. Nigdy nie podejrzewała, że mogłaby złamać komuś serce, a już na pewno nie jemu. Lecz mama miała siedemnaście lat, kiedy zaszła w ciążę i wiedziała, jak to zasmuciło jej rodziców. A skoro zajście w ciążę było najgorszą rzeczą, jaką Nadia mogła zrobić rodzicom, to ile cierpienia musiało sprawić to, że ona przyszła na świat? Jak bardzo zrujnowała życie matce, skoro ta powiedziała, że dziecko jest najgorszą rzeczą, jaka może się jej przytrafić?
W „Matkach” niewiele się dzieje, fabuła leniwie się wlecze, ale niesie za sobą tak wielki ładunek emocjonalny, że nie sposób się tą historią nie przejąć. To jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam nie tylko w tym i poprzednim roku, ale w ogóle. A ten rodzaj poruszeń, jakie dostarczyły mi „Matki”, najbardziej w książkach lubię.
Poza tym „Matki” są literackim, nagradzanym zagranicą debiutem, w Polsce zbyt wiele o nich nie słyszałam. Szkoda, bo to dobra literatura.