„I cóż, że o Szwecji?”, czyli o książce, która jest zbyt krótka!
Nie jestem typem podróżnika, ale marzę o odwiedzeniu kilku miejsc, a moje serce bije mocniej na samą myśl o Skandynawii. Właściwie niewiele o niej wiem, ale mam przed oczami lasy, piękne krajobrazy i trochę wolniejsze życie.
Szukałam ostatnio dla siebie nie za długiej, lekkiej lektury, nie miałam ochoty na kolejną obyczajówkę, chciałam dowiedzieć się czegoś o świecie. Spędzałam też piękne dni nad morzem, zahaczając również o Szwecję i kiedy na półce w księgarni mój wzrok spotkał się z okładką „I cóż, że o Szwecji?”, wiedziałam, że muszę tę książkę przeczytać. I był to strzał w dziesiątkę!
Autorka książki, Natalia Kołaczek, jest skandynawistką, tłumaczką i lektorką języka szwedzkiego, pisze też na temat tego kraju na swoim Szwecjoblogu. Nigdy się na niego nie natknęłam, nie miałam więc pojęcia o jej działalności i zupełnie jej nie znałam. Ale od początku jej uwierzyłam i dałam się porwać jej szwedzkim opowieściom! Czego się dowiedziałam? Rzeczy całkiem poważnych i zupełnie nie, między innymi czym jest syndrom Bullerbyn, dlaczego w szwedzkich domach należy zdejmować buty i dlaczego Szwedzi nie mają w domach pralek, dlaczego do autobusu wchodzi się tylko przednimi drzwiami i dlaczego Szwedzi, chociaż nie są wierzący, chętnie spędzają czas na świętowaniu.
Natalia Kołaczek odnosi się do mitów, których bohaterami są Szwedzi. Pisze o tym, czy rzeczywiście są małomówni i trudno się z nimi dogadać, czy Szwecja to kraina mlekiem i miodem płynąca, czy poprawność polityczna bierze tam górę nad zdrowym rozsądkiem. Przez całą lekturę miałam wrażenie, że autorka stara się być obiektywna, że obok podzielenia się z czytelnikami swoimi przemyśleniami jest tam również sporo odniesień do badań naukowych, raportów, statystyk itd. Myślę, że w tym tkwi siła tej książki: miłości Natalii do Szwecji zaprzeczyć się nie da, ale widać, że to miłość, a nie zakochanie, które trochę idealizuje obiekt naszych uczuć.
Książka jest sprawnie napisana, czytało mi się ją bardzo dobrze i szybko, właściwie pochłonęłam ją w jedno popołudnie. Nie mogłam się od niej oderwać, byłam ciekawa kolejnych spostrzeżeń, chciałam czytać, czytać i czytać. Niestety, po 230 stronach książka się skończyła, a ja zostałam z niedosytem, bo było mi mało. Na początku myślałam, że to wada tej książki, że jest za krótka, że wielu tematów nie porusza, a ja chciałabym wiedzieć więcej. Ale teraz widzę w tym jej wartość, bo „I cóż, że o Szwecji?” było dokładnie takie, jakie chciałam – zaspokoiło mój pierwszy głód informacji i rozpaliło chęć czytania więcej. Wszystko to, czego w książce nie znalazłam albo nie w takiej formie, w jakiej chciałam (np. kwestia migracji), nie jest wiedzą tajemną i mogę szukać tego w innych miejscach, innych książkach, blogach itd. Nie da się przecież w jednej książce opisać wszystkiego!
Bardzo, bardzo polecam Wam „I cóż, że o Szwecji?”! Jeśli nawet nie interesuje Was Skandynawia, a szukacie książki, z której można się czegoś dowiedzieć, która jest dobrze napisana i warta poświęcenia jej trochę czasu. A ja tymczasem śmigam na Szwecjobloga w poszukiwaniu kolejnych książkowych inspiracji i po dawkę szwedzkich ciekawostek.
2 Replies to “„I cóż, że o Szwecji?”, czyli o książce, która jest zbyt krótka!”